środa, 5 października 2011

Powroty

Każdy wyjazd ma swój koniec. Nasz miał jak to już kiedyś bywało kilka końców stąd tytuł ostatniego posta, czyli powroty a nie powrót. Czemu powroty, a no dlatego, że w ciągu ostatnich kilku dni tego wyjazdu przybywaliśmy do kolejnych miejsc by za chwile je opuścić i podążyć dalej.
Z żalem wsiedliśmy na poranny prom który zabrał nas z Gilli Travangan, tym samym udając się w podróż do Denpassar, skad mieliśmy następnego dnia o świcie samolot do Singapuru. Na lotnisku spotkała nas nie miła niespodzianka w postaci odmowy wpuszczenia nas na teren hali odpraw i odlotów przez co zmuszeni byliśmy spędzić ostatnie 8h na Bali siedząc i koczując pod murem jak jakieś menelki, czekając do godziny 0330. Tym razem odlot odbył się bez opóźnień wiec po ponad 2h lotu wylądowaliśmy szczęśliwie na najbardziej wypasionym lotnisku na jakim kiedykolwiek byłem czyli w Singapurze! Większość czasu na terminalu spędziliśmy korzystając z darmowego dostępu do komputera i netu, gdyż będąc na wyspach Gilli nie mieliśmy dostępu do netu na rozsądne pieniądze. Po 1,5 h klikania w klawiaturę i czytania newsów sprawnie się odprawiliśmy i znów lecieliśmy do Kuala Lumpur. Przelot był bardzo krótki więc nawet nie było czasu by się zdrzemnąć tym bardziej że jak zwykle koło nas siedział jakiś drący się bachor przez cały lot. Po wylądowaniu sprawnie przedostaliśmy się do China Town, gdzie znaleźliśmy w miarę tani i godziwy nocleg w Backpacker's Travellers Inn GH. Ponieważ byliśmy spragnieni alkoholu oraz urozmaiconego jedzenia w pierwszym odruchu po prysznicu udaliśmy się do chińskiej knajpki gdzie się porządnie najedliśmy a potem w chińskim sklepie wypiliśmy prawie 400ml chińskiej wódki co smakowała jak lekarstwo, no ale klepała i było fajnie... Resztę dnia w KL spędziliśmy na drobnych zakupach pamiątek i prezentów dla rodziny.
I znów po przespanej nocy dotarliśmy na lotnisko by tym, razem pożegnać Malezję i odlecieć do Bangkoku. Niestety tym razem nasz pech nas nie opuścił i odlot do BKK był opóźniony choć na szczęście tylko 1h. Dzięki temu udało nam się wydać ostatnie ringity a nawet więcej bo zgłodnieliśmy i musieliśmy się ratować posiłkiem w KFC, gdyż tylko tu były jako takie rozsądne ceny i można było płacić kartą.
Po kilku godzinach z radością wysiedliśmy w Bangkoku ciesząc się na samą myśli o tym co będziemy zaraz jeść i pić. Ponieważ podczas poprzedniego pobytu w Tajlandii zaoszczędziliśmy nieco gotówki postanowiliśmy tego dnia zaszaleć i poszliśmy nieco przepić kasy do knajpy. Rzecz jasna wybraliśmy taką z dala od KSR dzięki czemu ceny były znośne a i białych praktycznie nie było. Tego wieczora zaliczyliśmy jeszcze Changa w 7 eleven i niezliczone uliczne żarcie. Ostatni dzień pobytu w BKK jak i za razem w Azji zszedł nam na zwiedzaniu największego złotego posągu Buddy, wydawaniu ostatnich bhatów na ciuchy, prezenty no i oczywiście opychanie się jak i opijanie shakami z mango. Była rzecz jasna ostatnia papaja salad jak i phad thai oraz satay no i mrożona kawa oraz uliczny binber na kieliszki...
Szkoda czas biegł nieubłaganie i koło 2300 pożegnaliśmy KSR i ruszyliśmy ostatnim busikiem w stronę lotniska. Tu jak zwykle odprawa i oczekiwanie na check in do godziny 0200, by o 0500 ostatecznie pożegnać Azję i odlecieć do Kijowa...
W Kijowie praktycznie bez zmian, nadal remont i dwie panie z pieczątką na rozlatującym się biurku jako transfer desk do obsługi 400 pasażerów z kilku lotów. Jedyną pociechą z pobytu na lotnisku w Kijowie był zakup 2l taniej i dobrej wódki w duty free. Tradycyjnie już nasz lot był opóźniony wiec spokojnie poczekaliśmy i dolecieliśmy do kraju zupełnie się tym nie przejmując. Na koniec jeszcze tylko lekka obawa czy nikt nie zapyta o muszelki, korale i inne takie ale obyło się jedynie na standardowej procedurze i już odbieraliśmy nasze bagaże by po 15 minutach z nowymi biletami w ręku ruszyć autobusem 188 w kierunku domu.

Zdjęcia z Kuala Lumpur
Zdjęcia z Bangkoku
Zdjęcia z pożegnalnego imprezowania w Bangkoku

poniedziałek, 5 września 2011

Sea, Sun, Sand and....



Gilli Air miała być naszym ostatnim miejscem przed powrotem do Bangkoku. Jednak jak wspomniałem w poprzednim poście czegoś nam brakowało na "naszej" wyspie. No właśnie po kilku dniach luzowania się dotarło do nas że tak naprawdę nie mamy możliwości korzystania z tego co nas otacza. Otóż, wyspa Gilli Air jest otoczona tak zwanym murem, czyli bardzo rozległym koralowym i porośniętym glonami wypłyceniem zakończonym ostra krawędzią zbudowaną ze skał. Taki układ powodował że tak naprawdę nie mieliśmy możliwości plażowania ani tym bardziej popływania w krystalicznie czystej oceanicznej wodzie, bo regularny odpływ zaczynający się już koło godziny 1100, całkowicie nam to uniemożliwiał. Z utęsknieniem spoglądaliśmy na piaszczyste plaże odległej o 2km Gili Meno, które pomimo odpływu przez cały dzień były dostępne i cudownie błyszczały w słońcu bielą koralowego piasku...
Ponieważ jednocześnie kończyła się nam gotówka, postanowiliśmy na jeden dzień popłynąć na Gilli Travangan, by nieco urozmaicić sobie monotonię pobytu na Air a jednocześnie zobaczyć coś nowego.
Pierwszy kontakt z Travanganem wcale nie był taki straszny jak mi wcześniej to opisywano, wręcz przeciwnie, gdy już załatwiliśmy wypłatę gotówki z bankomatu i znaleźliśmy miejsca z tanim lokalnym jedzeniem udaliśmy się na plażę i od razu pożałowaliśmy że nie było tu nas od początku.
Hmmm, no cóż niektórzy będą się zżymać że dużo ludzi że imprezownia itp., że drogawo ale przecież znaleźliśmy nocleg za mniej niż 150 tyś. IDR, i to co najważniejsze - PIĘKNĄ PIASZCZYSTĄ PLAŻĘ z bezpośrednim dostępem do rafy koralowej. Decyzja nie była natychmiastowa, ale na ostatnie dwa dni przenieśliśmy się na Gili Travangan i pełnymi garściami korzystaliśmy z tego co wyspa może ofiarować czyli Sea, Sun, Sand and... wszystko inne. Wiem jedno po dwóch czy trzech dniach na Gilli Air powinniśmy spędzić kolejne 5 dni na Travanganie a nie odwrotnie.
Ta sytuacja poskutkowała bardzo mocnym postanowieniem, iż podczas planowania kolejnego wyjazdu miejsce na plażowanie zostanie ściśle określone i wybrane tylko z pewnych i sprawdzonych lokalizacji.
Zdjęcia z Gilli Travangan

Więcej zdjęć z Gilli Travangan

Gilli Air i grilowe uczty

Nareszcie!
Wreszcie po wielu trudach i częściowych niepowodzeniach dotarliśmy w miejsce gdzie, aż się chce wypoczywać. Hmm, choć początkowo w swoich planach odrzucałem pobyt na wyspach Gilli, to jednak życie zweryfikowało mój pogląd na ta sprawę. No cóż, nieważne jesteśmy już tu i się bardzo cieszymy.
Dookoła rozciąga się piękny widok tropikalnej koralowej wyspy, a właściwie kilku wysp, bo na północny zachód od Lomboku leżą aż trzy wyspy Gilli. My przybyliśmy na Gilli Air korzystając oczywiście jedynie z lokalnego transportu, nie dając się do samego końca różnej maści naciągaczom i oszustom począwszy od gości na dworcu autobusowym w Mataram a skończywszy na cwaniaczkach przy promie w Bangsal próbujących wyłudzić kasę za możliwość wejścia na prom.
Po dotarciu na samą wyspę tradycyjnie już olewając gości od kucyków i bryczek pomaszerowaliśmy poszukać noclegu. Nie było łatwo i tanio ale ostatecznie znaleźliśmy odpowiednie miejsce za akceptowalną kwotę 150 tyś. IDR, która dzięki targowaniu udało się obniżyć do 130 tyś.
Tym samym rozpoczęliśmy sześciodniowy pobyt na Gilli Air który w pełni poświęciliśmy na relaks, plażowanie i objadanie się lokalnymi specjałami. Żeby utrzymać nasz budżet w odpowiednich ryzach przemaszerowaliśmy cała wyspę dookoła oraz wzdłuż i w poprzek co zaowocował odkryciem licznych lokalnych sklepów i miejsc z jedzeniem z normalnymi cenami.
Nasi gościnni i uprzejmi gospodarze udostępnili nam także swoja kuchnie oraz wszelkie tam znajdujące się sprzęty co zaowocowało stworzeniem miejsca do grilowania, a tym samym dwoma kulinarnymi ucztami ze świeżych ryb i owoców morza. Co więcej, z "resztek: które pozostały z zakupów, Dasi udało sie też przyrządzić pyszną lokalną potrawę zwaną mie goreng.
Tak wiec czas na wyspie upływał nam na chilowaniu się i czerpaniu pełnymi garściami z indonezyjskich smaków, jedynie piwa nam brakowało bo tak jak w całej Indonezji ceny za browara były zabójcze. Na szczęście ratowaliśmy się lokalnym trunkiem czyli winem ryżowym, które po tajniacku udawało się mam kupować po 50 tyś. IDR u zaprzyjaźnionej gospodyni Fatimy u której jadaliśmy tanie i pyszne posiłki.
A jednak czegoś nam brakowało... i to nie alkoholu, ale o tym w kolejnym poście.
Zdjęcia z Gilli Air

Dokumentacja naszego grilowania

czwartek, 18 sierpnia 2011

Bez komentarza - przejazd na Gili Air

Hard core riders



Każdy, kto mieszka w Polsce i porusza się po niej samochodem nie raz narzekał na stan dróg a także na brak poszanowania zasad bezpieczeństwa przez naszych kierowców. Zapewne też niejeden kierowca sam się do tego przyczynia mniej lub bardziej świadomie.
Ba nawet piesi często narażają siebie jak innych uczestników ruchu drogowego na różnego rodzaju niebezpieczeństwa przez swoją nieuwagę a czasami po prostu głupotę.
Podczas swojej pierwszej podróży do Chin oraz Wietnamu spotkałem sie z całkiem dla mnie nowym zjawiskiem, które jest zupełnie obce mieszkańcom starego kontynentu.
Otóż Azjaci mają bardzo specyficzny sposób poszanowania dla zasad ruchu drogowego, zgoła odmienny od tego, co wpaja się nam od urodzenia. Oczywiście dotyczy to wszystkich krajów Azji południowo wschodniej z wyjątkiem Singapuru, Tajlandii i chyba Malezji.
Domyślam się, że taki stan rzeczy wynika przede wszystkim za faktu, iż w tych krajach mieszka bardzo dużo mieszkańców a wszyscy oni są w ciągłym ruchu wykorzystując do tego przede wszystkim skutery i motocykle, ale także autobusy, mini busy, jepneye, vany, tuk tuki, riksze, rowery i wszelkiej maści "wozidła" skończywszy na konnych zaprzęgach.
Pomijając prowadzących ciężarówki, którzy zazwyczaj poruszają sie dość wolno, większość kierowców w Azji stawia sobie za punkt honoru złamanie jak największej ilości przepisów na jak najkrótszym odcinku drogi. W procederze tym przodują przede wszystkim kierujący autobusami na długich trasach a także ci od mini busów na krótszych trasach między dwoma nieodległymi miasteczkami.
Nie ma tu znaczenia ani pora roku ani tym bardziej pora dnia czy nocy. Azjaci mają wielki wstręt do włączania prawidłowych świateł, oni w ogóle najchętniej by tych świateł nie włączali. Za to bardzo chętnie ich używają do poganiania maruderów przed sobą lub do złośliwego oślepiania kierowcy, który nie daje się wyprzedzić. Oczywiście podczas tej czynności klakson stanowi swoista przeciwwagę dla wyjącego silnika, z którego wyciska się ile fabryka dała na górskich krętych podjazdach zazwyczaj w obciążonym do granic możliwości pojeździe, najczęściej na biegu drugim lub pierwszym. W ogóle samo oświetlenie pojazdów w nocy to temat na oddzielną opowieść. Każdy właściciel swojego pojazdu w sposób dowolny wyposaża go w oświetlenie. Przodują w tym procederze oczywiście posiadacze autobusów, mini busów oraz vanów. Najpopularniejsze są zielone światła na obrysie przedniej części autobusu, choć takie też stosują ciężarówki, za to mniejsze pojazdy zazwyczaj wyglądają jak choinki upstrzone niebieskimi i czerwonymi migoczącymi lampkami głownie na masce, spojlerach i dachu.
Będąc w Indonezji musimy często korzystać z lokalnego transportu, bo to rozległy kraj. Odległości między miastami, choć często nieznaczne po 150 do 250km bywają pokonywane w czasie zupełnie nie adekwatnym do europejskich wyobrażeń. Jest to oczywiście wynikiem tego, że wyspy, po których się poruszamy maja bardzo słabo rozwiniętą sieć dróg a większość z nich prowadzi przez tereny górskie z niezliczoną ilością zakrętów, zjazdów i niebotycznych podjazdów.
Czemu o tym wszystkim piszę? Bo wydawało mi sie, że już oswoiłem się ze zjawiskiem hard corowych kierowców azjatyckich, że po nocnej jeździe nad przepaściami budującej sie drogi w dżungli na pograniczu Chińsko - Wietnamskim, oraz górskich serpentynach na Filipinach nic mnie nie zaskoczy. A jednak myliłem się. Okazuje sie jednak, że Indonezyjscy kierowcy przebili wszystko to, co do tej pory widziałem na azjatyckich drogach.
Poza wspomnianymi powyżej kwestiami związanymi z oświetleniem, używaniem lub nie świateł w nocy, klaksonu, Indonezyjczycy dołożyli wyprzedzanie na czwartego i piątego oraz permanentne poruszanie się po nie swoim pasie. Czasami nie bardzo już wiemy czy w Indonezji obowiązuje ruch lewo czy prawostronny, bo nasz kierowca wiozący nas podczas wycieczki na Bromo i Ijen głownie korzystał z prawego pasa przez większość drogi.  Hmm, tak sie zastanawiam czy powinienem pisać drogi, bo to, czym sie poruszaliśmy w stronę Ijen i z powrotem na pewno nie może nosić miana drogi. Ja bym to nazwał wyschniętym korytem górskiej rzeki, po której nie wiedzieć, czemu postanowiono poruszać się motocyklami, skuterami oraz wozić turystów w mini busach zapakowanych jak sardynki wraz z bagażami.
Do tego należy dodać że Indonezyjskie drogi, szczególnie te w terenach górskich są w permanentnej przebudowie, rozbudowie oraz remoncie. Odcinki nie rozkopane, nie zastawione koparką, młotem pneumatycznym czy 10m dziurą na środku należą do rzadkości i stanowią jak by zaprzeczenie Indonezyjskiej drogowej normy.
W takich warunkach poruszamy się każdego dnia, mając za dodatkową atrakcję, wyjące dzieci, rzygających współpasażerów, palących Indonezyjczyków, oraz ulubioną rozrywkę właścicieli wszelkich bemo oraz vanów czyli puszczanie ogłuszającej muzyki z ogromnych głośników wciśniętych pod fotele na czele z monstrualnym subbuferem do basów w czym przodują właściciele tych pojazdów na wyspach Flores po których przyszło nam podróżować w obu kierunkach od Labuhanbajo do Maumere i z powrotem w ciągu ostatnich kilku dni. Na szczęście udało nam sie to przetrwać i wreszcie dotrzećw miejsce gdzie mamy nadzieję nieco poleniuchować, ale o tym w kolejnym poście...
Parę zdjęć z przejazdów

I jeszcze kilka

środa, 27 lipca 2011

Podrożnicza porażka


Podróżujemy by się cieszyć odmiennością i uciec od codziennej rutyny i powtarzalnych czynności. Zmieniające się krajobrazy i miejsca podczas pokonywanych kilometrów sprawiają podróżnikowi przyjemność a niekiedy gdy są wyjatkowo urokliwe zapadają w pamięć, stając się wspomnieniami z podróży do ktorych chętnie sie wraca w późniejszym czasie. Ja też tak mam i wiele miejsc w których byłem zapadło mi mocno w pamięci.
Niestety czasem też się zdarza że popełniamy jakieś błędy podczas podroży ktore skutkują zniechęceniem a czasm wręcz czystą złością na samego siebie za brak rozsądku czy dobrego planowania.
Tak też się stało i obecnie. Mieliśmy podczas tego wyjazdu uniknąć błędu z wyjazdu na Filipiny i tym razem spędzić koło 10 dni na pięknej plaży....
No właśnie mieliśmy. Na pewno już tak się nie stanie!! Z powodu braku wiedzy oraz pewnej dozy naiwności że się jakoś uda zmarnowaliśmy trzy dni i trochę pieniędzy właściwie po nic. Zamiast od razu po wycieczce na Rincę i Komodo wrócić z Labuhanbajo na Bali lub Lombok postanowiliśmy jechać dalej na Flores by poleżeć na mniej uczęszczanej plaży oraz mieć pod ręką lokalnych alkohol czyli arak.
Niestety informacje w starszej wersji przewodnika LP po Indonezji były niewystarczająco precyzyjne w tak ważnej dla nas kwestii jak kolor pisku na plażach w okolicach Maumere. Dopiero w drodze z Ende do Maumere ze zdziwieniem przeczytałem w pożyczonym od Czechów najnowszym przewodniku że plaże w okolicach Maumere są czarne! Jeszcze wtedy nie było tragedii bo zatrzymaliśmy się w Moni żeby zobaczyć następnego dnia wulkan Kelimutu oraz jego trzy rożnobarwne jeziora. Wstaliśmy więc nazajutrz skoro świt i zobaczyliśmy co mieliśmy zobaczyć.
I tu popełniliśmy kolejny błąd który obecnie kosztuje nas trzy zmarnowane dni po nic oraz kasę którą mogli byśmy wykorzystać na trzy dni zakwaterowania oraz wyżywienia na jakiejś ładnej plaży. A tak tkwimy w Ende i czekamy całą noc tylko po to by jutro znów spędzić 10h w ciasnych autobusach na zapylonych górskich drogach z milinami zakrętów tylko po to by znów znaleźć się w Labuhanbajo i czekać do następnego dnia na prom który odpływa tylko raz dziennie i to o 0630.

Zdjęcia z Kelimutu
Więcej zdjęć z Kelimutu

Bez komentarza. Ende

Special Bonus: Komodo dragon


Marzenia się spełniają


Każdy z nas ma inne podejście do marzeń. Ja na przykład dzielę je na realizowalne i takie, które są mało prawdopodobne by się ziściły. W dzieciństwie z dużym zainteresowaniem oglądałem programy telewizyjne pokazujące najodleglejsze zakątki Ziemi i chętnie słuchałem opowieści znanych podróżników. W ten oto sposób kształtowała sie moja mniej lub bardziej uświadomiona lista miejsc i rzeczy, które chciałbym zobaczyć lub odwiedzić. Wszystkie one trafiały na moją listę marzeń. Początkowo większość moich marzeń wydawała sie raczej niemożliwa do zrealizowania. Na szczęście jednak z biegiem czasu i nabierania doświadczenia zrozumiałem, że marzenia są po to by do nich zmierzać a nie po to tylko by były powodem do rozmyślań i zadumy.
Gdy w końcu zrealizowałem pierwsze z nich, czyli podróż koleją Transsyberyjską do Chin i zobaczyłem na własne oczy Chiński Mur oraz plac Tiananmen wiedziałem, że wcześniej czy później uda mi się zrealizować całą resztę. Wszystko jest jedynie zależne od stanu determinacji i ukierunkowania na dany cel, jaki sobie założymy. Moim celem jest realizowanie marzeń, szczególnie tych podróżniczych.
Gdy w kwietniu postanowiliśmy wyjechać znów do Azji wiedziałem, że moim celem nr 1 w podróży po Indonezji będą słynne smoki z Komodo. Ileż to razy widziałem je w telewizji.
                                Zachód Słońca nad atolem przy Komodo

Z każdym razem miałem świadomość, że przecież żyją one gdzieś na odległej wyspie prawie na końcu świata. A jednak udało się i nie było wcale takie znów trudne, hmm nawet nie takie znów kosztowne jak by się mogło wydawać.
W ten o to sposób Warany z Komodo i Rinca dołączyły do mojej listy zrealizowanych marzeń.
Lista ta jednak jest długa i na pewno szybko się jeszcze nie skończy, a przecież wszyscy wiemy, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a ja przecież cały czas czuję sie głodny...
Smoki z Komodo w TV wyglądają na większe i bardziej agresywne niż te, które udało nam sie zobaczyć, ale przecież po to jest telewizja by pokazywać nam tak obrazy by zapadły mocną w pamięć i wywoływały odpowiednie emocje. Nam emocji przy spotkaniu z tymi największymi jaszczurami, jakie chodzą po Ziemi nie brakowało. Szczególnie, gdy udało nam się stanąć oko w oko z takimi naprawdę dzikimi, żyjącymi z dala od ludzkich domostw wewnątrz wyspy.
Rinca i Komodo to również zapierające dech w piersiach widoki oraz krystalicznie czysta woda otaczająca te wyspy kipiąca od życia morskiego. Podczas naszej dwu dniowej wycieczki mieliśmy okazję to wszystko zobaczyć na własne oczy podczas kilku snurklowań a zwieńczeniem tej obserwacji życia morskiego było pływanie w towarzystwie największych płaszczek, czyli Mant. Ich majestatyczny taniec ponad dnem morskim podczas odławiania planktonu był urzekający i gdyby nie silny prąd morski oraz chłód wody można by tak obserwować je w nieskończoność...
Wycieczka na Rinca i Komodo to bez wątpliwości nasz "gwóźdź programu" tej podróży.

Zdjęcia z Rinca i Komodo

Special Bonus; Bromo dymi



Wulkaniczny pył, siarka na kilogramy i pobudka 0330


Podróże sprzyjają nowym znajomościom. My będąc w Yogjy poznaliśmy Wojtka i Asię, z którymi spędziliśmy miło kilka dni wspólnie podróżując po okolicach tego miasta jak i dalej wchodząc na Bromo i wspinając się na Ijen. Nie sililiśmy sie na samodzielne organizowanie czegoś, co już zorganizowano tylko wykupiliśmy wspólnie wycieczkę do wspomnianych obu atrakcji z transportem na Bali.
Bromo to jeden z bardziej czynnych wulkanów w Indonezji. Jak sie okazało byliśmy na krawędzi jego krateru w przeddzień zwiększonej aktywności. Ciekawy jestem, co to oznacza zwiększona aktywność skoro my po kilku godzinach pobytu w pobliżu tego wulkanu byliśmy cali umorusani w tufie i wszędobylskim pyle, który wdzierał sie nam do nosa, uszu i pod ubrania, nie wspominając o butach.
Nasz wycieczka opiewała zorganizowany transport na trasie Yogja - Bromo - Ijen - Denpasar wraz z noclegami oraz jeepem pod punkt widokowy na Bromo. Sprzedawca dokładnie nam objaśnił, co wchodzi w cenę i jakie atrakcje nasz czekają. Najbardziej z tego wszystkiego martwiło nas to, że przez kolejne dwa dni będziemy musieli wstawać w środku nocy tylko po to by zobaczyć wschód słońca.
Azjaci w ogóle maja coś nie tak z tym wschodem słońca. Nie wiem czy maja jakiegoś "fisia" czy coś w tym stylu, ale gdzie by sie nie ruszyć wszędzie, gdy coś mają do sprzedania atrakcyjnego dla białych zawsze wiąże się to z koniecznością wstawania w środku nocy by zdążyć na wschód słońca. to nie jest lekkie Wschód słońca nad Chińskim Murem, nad Angkor Wat, w Borobudur, na Bromo, na Ijen, na Kelimutu i gdziekolwiek się jeszcze da. Czasami można to zrozumieć, bo chodzi o zachmurzenie i mgły zaraz po świcie szczególnie w terenie górzystym, no, ale przecież my mamy wakacje a tu pobudka dwa dni pod rząd o 0330!
Pod Bromo dotarliśmy w nocy po hardcorowej jeździe z szalonym kierowcą jeżdżącym głównie nie swoim pasem. Na szczęście dużo spałem, więc chyba ominęły mnie niepotrzebne stresy. No, ale na miejscu też było nie za wesoło. Przywitała nas temperatura 10C oraz handlarze czapek i kurtek. Oczywiście byliśmy na takie warunki przygotowani, czego nie można było powiedzieć o większości białych turystów jednak i tak przeżyliśmy szok po 35 stopniowych upałach. Jeszcze większy szok przeżyło moje ciało podczas łazienkowych ablucji po lodowatą wodą z polewaczki - no cóż twardym trzeba być nie miętkim!
Bromo był zachwycający i dymił jak trzeba. Narobiliśmy pełno zdjęć i przeszliśmy sie po terenie jak z księżyca brakowało jedynie braku grawitacji by sie poczuć jak Armstrong. Po śniadaniu z widokiem na dymiący wulkan i kolejnym lodowatym prysznicu ruszyliśmy do Ijen. Po drodze znów nasz kierowca postanowił udowodnić ze wszystko, co wiemy o kodeksie drogowym oraz zasadach ruchu drogowego można włożyć między bajki.
Tym razem mieliśmy bardzo miła niespodzianką, bo w naszym pokoju był prysznic z ciepła wodą!  Bromo Eshh jak człowiek szybko zapomina jak to miło wziąć ciepły prysznic.... posiedzieliśmy trzy razy dłużej pod sitkiem niż to było konieczne i poszliśmy spać, bo znów czekała nas pobudka tym razem o 0400.
Jeżeli przenikliwe zimno pod Bromo było najlepszym sposobem by nas rozbudzić to droga pod Ijen była jeszcze lepsza. To, czym sie poruszaliśmy w drodze pod krater składało sie tylko w 20% z drogi asfaltowej a w 80% czegoś, co kiedyś chyba było drogą, ale zostało zamienione w kupę gruzu przez deszcze i dżunglę.
Tym razem mieliśmy o wiele więcej do przejścia na własnych nogach, niestety w bardzo niesprzyjających warunkach siąpiącego deszczu i 100% zachmurzenia, co nie dawało zbytnich nadziei na ładne zdjęcia jak z folderów. Na szczęście im wyżej tym było ładnej. Po drodze mijali nas tragarze z koszami pełnymi skamieniałej siarki po 80 - 100Kg. Drobni, wychudzeni ludzie w kaloszach, japonkach czy nawet boso palący jak lokomotywy znajdowali jeszcze siły by sie uśmiechnąć i zachęcić do zrobienia fotografii byle wydębić kolejnego dolara czy paczkę fajek, a czasem bezinteresownie. Trochę to było żenujące, my z aparatami na wycieczce gdzie atrakcją stała sie ciężka ludzka praca...

Na krawędzi krateru wypogodził się i naszym oczom ukazał sie w dole upragniony folderowy widok na największy naturalny zbiornik kwasu siarkowego z dymiącymi wychodniami do pozyskiwania siarki.
Po zejściu na dół mogliśmy sami sie przekonać jak ciężką pracę musza wykonywać pracujący tu ludzie tym bardziej, gdy wiatr się zmienił i chmura toksycznych siarkowych oparów odebrała nam oddechy.
Było ciężko, ale naprawdę warto, bo przecież po dwóch dniach będąc już na Bali zapomnieliśmy o tych masakrycznych nocnych pobudkach a w pamięci pozostały tylko niesamowite widoki dymiącego Bromo i ogromnych kawałów siarki w koszach ciężko pracujących Indonezyjczyków.

Zdjęcia z Bromo i Ijen

I jeszcze trochę zdjęć

poniedziałek, 25 lipca 2011

Must see czy Must pay? czyli Azjatycki rasizm finasowy.


Na całym świecie każda rzecz która stanowi obiekt zainteresowania innych ludzi staje się atrakcją i jako takowa podlega zazwyczaj biletowaniu a tym samym wniesieniu stosownej opłaty za prawo wstępu. Jeżeli coś stanowi wyjątkową atrakcję a za takie uważa się wszystkie obiekty pod patronatem UNESCO od razu oplata za bilet wzrasta. Podobie jest i w Polsce choć nasze ceny i tak nie są tak wysokie jak na zachodzie Europy a jak się domyślam pewnie też w USA.
Tak samo jest w Azji. Wszystko co tylko może być atrakcja wymaga wniesienia opłaty by można było to zobaczyć i zwiedzić.
Czemu o tym pisze skoro fakt biletowania nie jest niczym nadzwyczajnym?
No cóż w Azji stosuję się niestety obrzydliwy zwyczaj rasizmu finansowego! Oczywiście nie dotycz to każdego kraju na tym kontynencie lecz jest faktem.
Pierwszy raz spotkałem się z takim procederem już w Moskiwie podczas mojego pierwszego wyjazdu na wschód. Wtedy to za bilety wstępu należalo wnosić kilkukrotnie większe opłaty tylko dla inostranców. Nie moglem tego pojąć czemu tak sie robi bo nigdy czegoś podobnego w naszym kraju nie widziałem a przecież siedzieliśmy te 45 lat w komunizmie pod patronatem ZSSR. Potem tak było na Ukrainie, Chinach Laosie, Kambodży a teraz w Indonezji.
Nie wiem jak teraz jest w Rosji z tymi opłatami ale w Indonezji jest to po prostu złodziejstwo!

                                      niesamowite, tu można wejść...
 
Miejscowi za prawo wstępu gdziekolwiek kupują bilety w zrozumiałych i rozsądnych cenach. Natomiast dla wszystkich "foreigner" przygotowano specjalne ceny a także oddzielne kasy z dala od tych dla miejscowych tak jak byśmy byli jakimś trędowatym bydłem które należy izolować od lokalnej społeczności a także orżnąć na kasie ile tylko się da.
W Yogjokarcie lokalną atrakcja są pobliskie Prambanan oraz Borobudur. Oba zabytki znajdują się pod egida UNESCO i podlegają stałej konserwacji ze względu na zniszczenia wynikające z licznych niszczycielskich trzęsień ziemi występujących na tych terenach. Na pewno nakłady na konserwacje są duże. Jednak czy moga usprawiedliwiać prawo do pobierania od "białasów" dziesięciokrotnie większej ceny za bilet wstępu niż od miejscowych?
Moim zdaniem stanowczo NIE! Gdy zapytałem czemu tak się dzieje jednego Indonezyjczyka związanego z branżą turystyczną odpowiedział w sposób bezczelny że to wina UNESCO gdyż dopłaca tylko 25% do konserwacji zabytków. Nie chciało mi sie z nim wiecej gadać...

Prambanan i Borobudur na pewno stanowią ogromna wartość historyczną i architektoniczną i powinny być należycie konserwowane przez fachowców. Niestety te zabytki są zabezpieczane przez nieudolnych lokalnych pomagierów pracujących za pomocą zmiotki, szczotki i łopatki do chwastów ograniczając się jedynie do zamiatania kurzu oraz wyrywania wspomnianych chwastów wokół licznie rozłożonych na terenie kamieni pochodzących z budowli. Poza tym najciekawsze części tych kompleksów są niedostępne dla zwiedzających o czym można się dopiero dowiedzieć po wejściu do środka, czyli kupieniu biletu.
Czy właśnie na to idzie kasa z zdarta z "białasów", nie sądzę gdy patrzyłem na efekty konserwacji tych zabytków połatanych jak gacie "stracha na wróble".
Wiem jedno, dla mnie każdy kraj który stosuje różne ceny za prawo wstępu ze względu na pochodzenie to kraj trzeciego świata bez prawa do bycia uważanym za cywilizowany.
Precz z rasizmem finansowym!!!

Zdjęcia z Prambanan i Borobudur

wtorek, 19 lipca 2011

Low - costowe przeloty


                                          śpimy

W Europie jest kilku tanich przewoznikow lotniczych. Nigdy z zadnym z nich nie lecialem bo po Europie glownie poruszam sie ladem lub po morzu. Slyszalem jednak opowiesci ze owe linnie oszczedzaja na czym tylko sie da wiec przeloty nie naleza do zbyt wygodnych ani przyjemnych. Ile w tym prawdy wiedza Ci co lecieli takim np Rayanem czy Wizzairem.
W Azji najwiekszym tanim przewoznikiem jest AirAsia. Sa nie do przebicia. Oferuja najwiecej promocji i obejmuja swoim zasiegiem wiekszosc krajow Azjatyckich majac jednoczesnie polaczenia z Europa. Zaraz za nimi jest Cebu Pacyfic przewoznik z Filipin. Podczas poprzedniej podrozy mialem okzje pare razy korzystac z ich uslug i bylem z nich zadowolony pomimo poczatkowych problemow z rezerwacj biletow przez internet.
Majac dobre wspomnienia z przelotow z Cebu bez obaw zakupilem kilka przelotow w AirAsia jeszcze przezd naszym wyjazdem z Polski. Czy wszyskie zakupione bilety rzeczywiscie mialy promocyjne ceny to juz kwestia dyskusyjna lecz i tak sie oplacalo. Ale do rzeczy.
W Kuala Lumpur po przetrwaniu zamieszek i zagazowywania China Town po dwoch dniach zerwalismy sie przed 0600 i po szybkim sniadaniu korzystajac z metra oraz specjalnego transportu laczonego (pociag + autobus) dotarlismy na lotnisko zgodnie z zasada 2h przed odlotem. Niestety cale nasze staranie okazalo sie zupelnie zbedne gdyz nasz przelot zostal opozniony i to o prawie 4h!


                                                wreszcie lecimy... 

Niepocieszeni i bezradni wobec tak postawionej sprawy? moglismy jedynie cierpliwie czekac na odlot zabijajac czas drzemka tudziez uzupelnianiem wpisow w dzienniku. Air Asia jednak sie nieco postarala i wszystkim pasazerom opoznionego lotu postawila pakiet obiadowy oraz butelke wody. Dobre i to choc cale to zmieszanie sprawilo ze do Jakarty dotarlismy na tyle pozno ze wystarczylo czasu jedynie na doatrcie do zabukownego wczesniej Home Stayu przez Hostelword. Bylismy tak zmeczeni ze zjedlismy tylko przygotowane na miejscu nasi goreng oraz ogarnelismy powrot na lotnisko w dniu nastepnym.
Nastepnego dnia znow pobudka o 0530 zeby zdazyc na lotnisko na 2 godziny przed odlotem do Yogjokarty. Wystko poszlo jak nalezy. Dotarlismy na czas i nadalismy bagaze. Spokojnie czekmy na otwrcie naszego gate. Czekmy, czekamy... Gdy czas oczekiwania wydal mi sie podejzany udalem sie do obslugi z pytaniem co sie dzieje. I jaka byla odpowiedz?? No coz taka sama jak dzien wczesniej czyli ze lot jest niestety opozniony o 4h. Na moje wyrazone glebokie zdziwienie pani jedynie nieznacznie sie usmiechnela i wzruszajac ramionami powiedziala ze czekaja na samolo z Bali i nic na to nie poradza.
Na szczescie w obu przypadkach nigdzie sie nie spieszylismy, nie mielismy kolejnego lotu ktory by nam przepadl itp. Trudno po prostu strata czasu i tyle.
Dopiero pozniej dotarlo do mnie ze te opoznienia to nic innego jak obnizanie kosztow.

                                               budzimy się...

Gdy kupowalem bilety przez internet na oba te przeloty Air Asia oferowala kilka roznych godzin odlotow choc nie wszystkie mialy promocyjne ceny, szczegolnie te w poludnie w odroznieniu od tych bardzo rano i pozno w nocy. Logika jest jasna. Air Asia oferuje wiele przelotow choc nie ma na nie pokrycia w samolotach. Celowo sprzedaje bilety w promocyjnych cenach na przeloty ktore z gory zamierza odwolac. W ten sposob dopelniaja samoloty ktore i tak by musialy poleciec bo zostaly sprzedane za wieksze pieniadze. Oszczednosc oczywista a zarobek pewny. No coz biednemu zawsze wiatr w oczy.

Wyciag z regulaminu AA:

"Connecting Time" means a time between the arrival of one flight to the departure of another flight for FLY-THRU flights which shall not be less than ninety (90) minutes and not more than six (6) hours apart. We reserve the right to revise the Connecting Time without prior advise due to airport restrictions imposed upon us by the airport operator and/or operational requirements.

General: Fares apply only to carriage from the airport at the point of origin to the airport at the point of destination. Fares exclude ground transport services between airports and between airports and town terminals unless otherwise specifically stated by us. We are strictly a point-to-point carrier and shall not be responsible to you for any connecting flights. We shall not be liable to you for your failure to meet any connecting flights. If you have purchased our FLY-THRU product, the relevant terms governing FLY-THRU in these Terms and Conditions shall apply. If you have purchased a FLY-THRU involving more than one participating airline, you shall be subject to the Terms & Conditions of Carriage of each respective airline.

Trochę zdjęć z przelotów

piątek, 15 lipca 2011

Zadyma w cieniu Petronas Twin Towers


Z Hat Yai pojechalismy klimatyzowanym VIP Busem jak na bialasow przystalo do Kuala Lumpur. No i tyle by bylo naszego komfortu...
Zupelnie nieswiadomi tego co nasz czeka wysiedlismy pozna noca tj. kolo 0330 z autobusu w Kuala Lumpur jak nam sie wydawalo gdzies w okolicach China Tow gdyz tak to zazwyczaj bywa. Niestety tym razem tak nie bylo. Szybko zreszta sie zorientowalismy ze tak naprawde jestesmy w czarnej d...ie. Na domiar zlego nikt nic nie wie i nie gada za bardzo w zrozumialym jezyku. No coz nie raz tak bywalo i jakos sie udawalo lecz nie tym razem. Pobiezny obchod okolicy niczego nie wniosl do naszego marnego polozenia. Ze strzepow informacji od miejscowych i coraz wiekszej grupy tak samo zdezorientowanych przyjezdnych wylonil sie pelen obraz marnosci naszej sytuacji. Otoz okazalo sie ze na ten dzien opozycja zaplanowala wielka manifestacje w centrum KL i wladze postanowily dla bezpieczenstwa mieszkancow itp. zamknac cale centrum oraz wstrzymac praktycznie caly ruch autobusow w KL oraz polowy metra. Pozostao mam jedynie czekanie na cod co wykluczylismy, wziecie taksowki co bylo by nie do przyjecia ze wzgledow finansowych, wiec wybralismy najbardziej szalona ale za razem najtansza opcje czyli doatrcie do centrum KL na piechote. Oczywiscie powyzszy pomysl byl by nie do zrealizowania gdyby nie pomoc dwoch sympatycznych Koreanek ktore mialy ze soba Ipoda i GPS dzieki czemu zlokalizowalismy sie na mapie i ruszylismy w 4km marsz pod prad autostrada tudziez droga szybkiego ruchu 20 cm poboczem z bagazami na plecach...
Ostatecznie po prawie 1,5h dotarlismy do najblizeszej stacji metra skad juz bez wiekszych problemow dotarlismy do China Town.
W toku poszukiwania naclegu natrafilismy na takie " kwiatki" jak zarobaczone lozko z zywym inwentarzem czmychajacym na nasz widok w cenie tylko 35pln, tudziez, oplute i skopane sciany plus dziura w podlodze jako WC za ta sama cena jak i full wypas hotel a AC za 150pln. Na szczescie po 2h poszukiwan i obejsciu calego kwartalu znalezlismy miejsce w hotel (sic)! za 70 ringitow z AC i ciepla woda, tuz pod nosem (prawo Marphyego?).
Wreszcie pierwszy cieply prysznic po 12 dniach podrozy. Szykujemy sie do wyjscia na miasto zeby cos zjesc. W tym czasie zaczela sie juz manifestacja wiec wszyscy turysci oraz miejscowi uzbrojeni w aparaty, telefony i kamery wylegli tlumine uwieczniac zadyme manifestantow z policja. Na szczescie udalo nam sie zjesc i wrocic w calosci do hotelu. Po chwili rozpetala sie burza ktora nieco ostudziala zapaly manifestantow jednoczesnie uziemiajac nas w hotelu na 1,5h. Gdy deszcz ustal postanowilismy wyjsc lecz tym razem zamiast opozycji dostalo sie turystom i jednoczesnie nam i to calkiem ostro bo gazem lazawiacym ktory zostal rozpylony w calej okolicy. Z piekacymi twarzami i oczami szybko ewakuowalismy sie do pokoju zeby splukac gaz pod zimna woda i przeczekac zadyme.
Po kolejnej pol godzinie bylo juz na tyle spokojnie ze moglismy zataczajac wielkie kolo by obejsc manifestacje udac sie na zwiedzanie Kuala Lumpur z zaliczeniem obowiazkowych dwoch punktow czyli wiezy telekomunikacyjnej i Petronas Twin Towers.


Zdjecia ze stolicy Malezji

Bez komentarza Hat Yai

piątek, 8 lipca 2011

Ekonomika podróżnika

Moi rodzice zaszczepili we mnie zamiłowanie do podróży. Jak sięgnę pamięcią zawsze gdzieś wyjeżdżaliśmy. Za czasów PRL oczywiście w Polskę, po 89 roku czasem za granicę, ale tylko tą najbliższą, Czechosłowacja, Węgry...
Przez całe dzieciństwo marzyłem o krajach dalekich i egzotycznych. Czytałem z wypiekami na twarzy przygody Tomka oraz oglądałem w TVP "Do okola świata bez wiz i dewiz" i oczywiście nieśmiertelnego Tonego Halika.
Gdy dorosłem i zacząłem być samodzielny moje marzenia wreszcie mogły zostać zrealizowane. Planowanie nie stanowi dla mnie problemu, robię to raczej intuicyjnie. Lubię spędzać całe godziny na zdobywaniu informacji o miejscach które zamierzam odwiedzić i o tych do których zmierzam.
Zbieranie funduszy na podróże marzeń przychodziło mi raczej łatwo gdyż jestem z zasady bardzo oszczędny, choć wymagało to ode mnie sporych wyrzeczeń i samozaparcia. I tak przez ostatnich kilka lat dzięki odrobinie szczęścia i sprzyjającym okolicznościom udało mi się dotrzeć do kilku fajnych miejsc na świecie.
Jako dziecko, a potem także jako nastolatek zawsze zastanawiałem się jak moi rodzice dawali radę z niewielkich pensji (pierwotnie jednej ojca) finansować te wszystkie nasze wyjazdy tym bardziej, że mam trójkę rodzeństwa.
Po jakimś czasie, gdy nieco nabrałem doświadczenia życiowego, a przede wszystkim podróżniczego uświadomiłem sobie, że to wszystko było możliwe dzięki silnej determinacji i umiejętności rozsądnego gospodarowania posiadanymi środkami.
Dziś jesteśmy ostatni dzień w Tajlandii. danie z woka Koło 1900 wsiadamy w autobus z Hat Yai i jedziemy do Kuala Lumpur skąd 11 lipca wylatujemy do Jakarty. Czemu o tym piszę? No właśnie ekonomika...
Mieliśmy w planach częściowe zwiedzanie Malezji. Niestety ten kraj jest droższy niż Tajlandia i Indonezja do której zmierzamy.
Standardowy budżet podróżnika w Azji to około 20 - 25$ na dzień. Są też tacy co dają radę za 15 - 20$ i też jest im dobrze. Nam było bardzo dobrze w Tajlandii i niczego sobie nie żałowaliśmy, szczególnie jeżeli chodzi o jedzenie i picie. Dasia trochę poszalała na zakupach. Zdarzyło nam się też dać się wyrolować w sumie na kilkanaście dolarów to tu to tam...
Dlatego zrezygnowaliśmy z planowanego wcześniej kilku dniowego pobytu w okolicach Cameron Highlands w Malezji co na pewno było by o wiele kosztowniejsze niż spacerowanie po miasteczku Songkhla i jego plażach.
Niby oglądamy każdego dolca dwa razy nim zapłacimy za Guest House, targujemy się z Tuk tukowcami i często po prostu idziemy na piechotę, jeździmy lokalnymi autobusami lub pociągami jeśli tylko to możliwe ale gdy idziemy coś zjeść to jakoś tak inaczej wychodzi. Choć z założenia jadamy przede wszystkim na ulicach to i tak większość kasy z codziennego budżetu idzie na to co zjadamy i wypijamy. Ciężko jest się oprzeć widokowi grubej 15 centymetrowej krewetce z grilla czy najlepszej sałatce świata z zielonej papaji, a potem pierożki na parze lub phad thai do tego piwo chang lub archer. A przecież to nie koniec jest jeszcze przepyszny naleśnik z jajkiem i bananem z mleczkiem skondensowanym lub sticky rice z mango też z mleczkiem popijany shake z mango lub arbuza a na koniec wielki kubek ice coffee. Można by wymieniać dalej, ale po co? tu po prostu trzeba być!
Taka to podróżnicza ekonomika...

Songkhla dzień 1
Wycieczka na Ko Yo
Songkhla dzień 3

czwartek, 7 lipca 2011

Przejazd do Hat Yai

Po kilku deszczowych dniach w Bangkoku postanowiliśmy zgodnie z planem ruszyć na południe Tajlandii. Jechaliśmy pociągiem nocnym w takich o to warunkach...

sobota, 2 lipca 2011

Pora deszczowa w mieście aniołów


I wylądowaliśmy w Bangkoku!
Stolica Tajlandii przywitala nas ciepłem i deszczem. Zreszta deszcz towarzyszy nam juz od Kijowa choć tam było zimno.
Lotniksko w Kijowie to porażka większa niż Moskiewskie Szeremietiewo, no ale na szczeęcie mieliśmy tylko 2 h na przesiadkę oraz aż 1,5h opóźnieniea z odlotem do Bangkoku. Przypuszczam że to z powodu fatalnej pogody...
Jeszcze w Warszawie dostaliśmy karty pokładowe na lot z Kijowa do Bangkoku i od razu zwróciłem uwagę na to że dostaliśmy miejsca zupełnie oddzielnie. Pani przy taśmie poinformowała mnie że ona nic nie może w Warszawie zmienić ale w Kijowie na pewno mi pomogą.
No i pomogli ale sie wściec. Lotnisko w Kijowie jest nieskomputeryzowane a panie na tranzycie pracują jak 100 lat temu obsługując podróżnych ręcznie za pmoca zeszytu w kratkę, dlugopisu i wielkiej pieczatki. Na moja uwagę że mamy coś nie tak z karatmi pokładowymi i że chciał bym aby mi je zamienili dostałem odpowiedź w stylu: "to nie nasza sprawa, proszę się zamienić z kimś w samolocie" i spojżenie w stylu o co ci człowieku chodzi przecież masz gdzie siedzieć! wypad!
Próbowałem jeszcze coś zdziałać w innych miejscach lecz wszędzie mnie odsyłano do tych nieskomputeryzowanych i niekompetentnych bab przy biurku tranzytowym, dlatego odpuściłem i polecieliśmy siedząc oddzielnie...
Lot jak lot, picie , żarcie, filmy, drzemka i tak przez 10h. Pilot na trasie nadrobił opóźnienie i tak że bylismy tuż przed 0400 na lotnisku w Bangkoku.


                                          heheh wreszcie Tajskie żarełko

Od początku naszego pobytu w Tajlandii począwszy już od lotniska rzuciliśmy sie wręcz na miejscowe jedzenie. Przeraża mnie nasza żarłoczność tym bardziej że wylatując już miałem 3kg za dużo w stosunku do mojej standardowej wagi a co dopiero teraz gdy nie pracuję...

Nic to dziś w ramach ograniczania się nie zjedliśmy deseru w postaci słodkiego naleśnika z bananmi ale za to pijemy piwko Archa 0,64 po 34 Bh z 7 eleven... takie to nasze ograniczanie się.

Ponieważ leje praktycznie na okrągło mało zwiedzamy choć już cos sie dziś udało gdy deszcz nieco zelżał. Mieliśmy też pierwszy bardzo miły kontakt z miejscowymi co uwieczniliśmy na zdjeciach.
Nie że się obijamy ale wczoraj trzeba było odespać przygotowania do wylotu a dziś wstaliśmy dopiero przed 1000 i na początek trzeba było kupić bilety w agencji na pociąg do Hat Yay. Kupiliśmy je dopiero na niedzielę gyż wcześniejszych biletów nie było a nie chciało nam sie tracić czasu na jechanie na dworzec i osobiste kupowanie biletów. Chyba trochę wygodnictwo bo na pewno nas za to skasowali po 100 czy 150Bh ale trudno nie zawsze należy być 100% traperem.

Jutro mamy w planach China Town i coś jeszcze ale sie zobaczy na ile nam sił wystarczy oraz jak bardzo będzie lało.
Zapraszam do ogladania galeri zdjeć i pozostawiania Waszych komentarzy.

Zdjęcia z lotniska

Nasze deszczowe spacerowanie po Bangkoku

środa, 29 czerwca 2011

Słowo wstępne

To nie będzie zbyt tani wyjazd. Chyba zatraciłem umiejętność bezbłędnego wychwytywania dobrych promocji na tanie loty do Azji...

Na moje usprawiedliwienie mam tylko to, że decyzja o wylocie zapadła bardzo późno jak na na mnie. Dopiero w kwietniu się zdecydowaliśmy, że tym razem na wakacje polecimy do Indonezji.

Tym razem bilety zakupiliśmy w Aerosvicie przez internet. Oferta tego przewoźnika w momencie zakupu była najkorzystniejsza co nie znaczy, że tania. W sumie wyszło, że nasze bilety na trasie Warszawa - Bangkok - Warszawa kosztowały po niecałe 2900pln od osoby.
Choć to dość drogo jak na nasze dotychczasowe przeloty to jednak pierwszy raz lecimy do Azji w europejskie wakacje a do tego nie na standardowe 30 dni tylko 6 tygodni.

http://www.aerosvit.com/  link do tego przewoźnika

Plan naszej podróży zakłada spędzenie około 10 dni w podróży na południe Tajlandii i dotarcie droga lodową do Kuala Lumpur w Malezji. Tu przesiądziemy się ponownie do samolotu by polecieć 11 lipca już bezpośrednio do Dżakarty w Indonezji.
Od tego momentu mamy 30 dni na zwiedzanie, relaks, relaks i jeszcze trochę relaksu na rozlicznych wyspach tego tak odległego kraju.

Zapobiegawczo, choć może niepotrzebnie wyrobiliśmy dwukrotna 30 dniowa wizę Tajską ( 200pln od osoby), a indonezyjską wyrobimy na lotnisku po przylocie na miejsce (koszt chyba 35$).

http://www.thaiembassy.pl/  link do ambasady Tajlandi.

Wszystkie przeloty wewnętrzne na trasie KL - Jakarta - Yogyokarta a następnie bilety powrotne z Bali przez Singapur i KL do Bangkoku kupiliśmy wcześniej przez internet w AirAsia w cenie około 500pln od osoby.

http://www.airasia.com/my/en/home.html  link do tego przewoźnika

Reszta wydatków już zależy od naszych potrzeb, zachcianek i umiejętności targowania się... ale przecież po to tam lecimy :P

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Indonesia crossing adventure 2011 czas zacząć!!!


Rok 2011 przyniósł dużą zmianę w moim życiu. Pod koniec kwietnia zmieniłem prace na inną niż dotychczasowa, co uwolniło mnie od konieczności pracy w wakacje, a jednocześnie stworzyło możliwości podróżowania w tym okresie. Ponieważ nie wiadomo jak długo taki stan potrwa, postanowiliśmy wraz z Dasią, że wykorzystamy ten fakt i zorganizujemy kolejny wyjazd do Azji. Wybór nie był zbyt trudny bo w czasie naszych wakacji dobra pogoda jest głownie w Indonezji.
I tak zakupiliśmy bilety w Aerosvicie do Bangkoku....
Ruszamy z Warszawy 29 czerwca  o 0930 z międzylądowaniem w Kijowie. Powrót jest zaplanowany na 11 sierpnia.
Przed nami kilkanaście tysięcy kilometrów do przebycia, setki wrażeń, kilkadziesiąt nieznanych miejsc, kilkanaście nowych osób do poznania i kilka kilogramów pamiątek do przywiezienia.
Serdecznie zapraszam do śledzenia naszych poczynań podczas 6 tygodni w strefie równikowej... :)